Pierwszym nawigatorem samolotowym był Orville Wright, który postanowił lecieć z miejsca gdzie stał – na wprost. Z czasem zagadnienie nawigacji stało się nieco bardziej złożone.
Pierwsi lotnicy nie mieli większych problemów z nawigacją – z miejsca startu widzieli całą planowaną trasę. Dopóki aeroplan mógł pokonać kilkaset metrów – to wystarczało.
W ciągu kilku lat samoloty zyskały możliwość pokonania kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu kilometrów. W takim przelocie pilot opierał się na znajomości punktów charakterystycznych na ziemi – latał „po meblach”, najczęściej nie posiadając nawet kompasu, a jedynie mapę. Czasem nawigował bez mapy – według obiektów, których położenie świetnie znał.
Niedoskonałości takich metod doświadczył Louisa Blériota nad Kanałem La Manche. Francuski pilot wystartował z łąki niedaleko Calais, kurs ustalił przelatując nad statkiem płynącym do Dover, a następnie przez jedenaście minut leciał przed siebie starając się utrzymać kierunek. Blériot wystartował bez kompasu, a widoczność nad Kanałem pogorszyła się tak bardzo, że poza jednym, żadnych statków nie było widać. Szczęśliwie znalazł brzeg i po ustaleniu pozycji – skierował się na wybrane przez współpracowników lądowisko.
Ten lot wyraźnie pokazał potrzebę zabierania kompasu na pokład samolotu. Kompas był niedokładny, stalowy szkielet samolotu zakłócał wskazania, ale ogólny kierunek lotu był znany. To otworzyło nowe możliwości – piloci mogli latać nad morzem, w nocy i przy widzialności, która nie gwarantowała odnalezienia mniej charakterystycznych obiektów. Z czasem kompasy skompensowano (zmniejszono błędy) – piloci mogli wznieść się ponad chmury i wykonywać dłuższe loty bez widoczności ziemi. Ale dalej nawigacja lotnicza kulała.
Wybuch pierwszej wojny światowej przyspieszył rozwój nawigacji. Podobnie jak całe pierwszowojenne lotnictwo – opierała się na prowizorce i improwizacji. Nawigatorzy uczyli się nowych technik eksperymentując. Wykonywali loty, które wymusiły okoliczności i sytuacja na froncie, ale robili to (szczególnie na początku) bez większej wiedzy i przygotowania. Wyobrażacie sobie w ogóle jak musi wyglądać korzystanie z mapy, w otwartej kabinie samolotu?! Nawigator siedział na płaskiej desce lub równie niewygodnym krzesełku. Przy stoliczku o wymiarach 50x30cm (z mapą, z linijką, ekierką i cyrklami, które co chwilę spadały na podłogę). Na mrozie! Lecieli 200 kilometrów na godzinę (cabrio)!! W ciasnej i niewygodnej konstrukcji, która cały czas wibruje, podskakuje i trzęsie się!!! Tym większe uznanie należy się załogom bombowców i samolotów rozpoznawczych, które wykonywały dalekie loty w tych warunkach.
Po wojnie nastąpiła profesjonalizacja…